Było ciemno i zimno. Na ulicach pustki. Znikąd pomocy. A wszędzie unosił się cień grozy złego władcy, który prześladował swóej lud. I w takich okolicznościach wydarza się cud. Towarzyszą mu gwiazdy i aniołowie, bo oto rodzi się on- zwycięzca Victor- w autobusie...bo nie było dla nich miejsca w gospodzie.
Przez cały film przewijają się motywy prześladowań i mesjanistycznej niemal misji. I to nie na gruncie społecznym, lecz interpersonalnym. Między pięcioma osobami. Relacje bardzo emocjonalne- na żadnym etapie nieskrywane, tak jakby wszyscy oni nie mieli wiele czasu. Choć scenariusz wybrnął z tego parokrotnymi przeskokami...kilka lat później.
I choć nikt z głównych bohaterów nie jest jednoznacznie pozytywny lub pejoratywny, to jednak tylko on- Victor wytrwale nad sobą pracuje i tylko on z trójki mężczyzn, mimo nieskrywanej zemsty, potrafi ją w sobie opanować, przynosząc dobre owoce. A może jest, jakby to niektórzy powiedzieli, zbyt słaby do rewanżu na swych ciemiężycielach. Scena w której celuje w umierającego Sancho, w której stoi w snopie światła, skłania jednak do innego myślenia. Tu kończy się wieloletnia tułaczka w poszukiwaniu własnego, bezpiecznego bastionu. Historia się powtarza- przychodzi na świat nowe życie. Padają słowa stanowiące prawdopodobnie jedyne nawiązanie Almadovara do reżimu Franco. Dziś w Hiszpanii już nikt nie musi się bać.
ale manipulujesz gościu! przecież tu nie ma kontekstów politycznych, a Franco nie był złym władcą, uratował lud przed komunizmem, gdyby nie on to liczba ofiar komunizmu by wzrosła, to człowiek który zatrzymał socjalizm. dzisiaj rządzi tam komunista i Hiszpania stacza się na dno, kiedyś kraj bogaty i wielki, a dziś zdemoralizowany, gdzie przeprowadza się najwięcej aborcji po Holandii.